Samo Lin jest zupełnie niesamowite (O, dzięki wam, panowie od przewodnika
:D . To bardzo mała wioska, w której wszyscy się znają, więc nasz przyjazd wzbudził sensację (drogą pantoflową, przez pół godziny, chyba wszyscy się dowiedzieli, że do hotelu Leza przyjechało dwóch "obcych"
:D Z każdej strony doznawaliśmy przejawów życzliwości - począwszy od pana w sklepie, który, nim jeszcze zdążyłam kupić papierosy, nauczył mnie, jak mówić "dzień dobry" po albańsku, bo uznał, że to się może przydać. Miał rację - wszyscy napotkani mieszkańcy witali się z nami serdecznie, a my wiedzieliśmy, co do nas mówią i mogliśmy się odwdzięczyć tym samym
:) Cudowne, życzliwe miejsce, w który czas płynie wolniej... Szukając bazyliki na wzgórzu, dotarliśmy na skraj pastwiska. Zupełnie nie wiedzieliśmy, w którą stronę iść dalej. Na szczęście zauważyliśmy leżącego pod drzewem i obserwującego owce pana i postanowiliśmy spytać go o drogę. Było to bardzo utrudnione - po angielsku się nie da, bo pan nie mówi, po albańsku nie mówimy my. Na szczęście międzynarodowy język gestów, wspierany wymawianym w różnych, według nas, językach " mosaik", hm..."mosaiko?"...dał radę
:D Na szczęście pan był bardzo tolerancyjny i życzliwy i wskazał drogę. Faktycznie, trzeba było wejść na sam szczyt wzgórza, które górowało nad wioską. Niestety, na miejscu czekało nas duże rozczarowanie. Z bazyliki zostały jedynie fundamenty, w dodatku otoczone wysokim płotem - zdecydowanie nie dało się tam wejść.
Zdjęcie zrobione znad płotu.
No cóż, postanowiliśmy się z tym pogodzić i pójść dalej, zresztą już pan w hotelu nam przecież mówił, że mozaik tu nie ma (to zupełnie logiczne. Przecież najprawdopodobniej przeniesiono je do jakiegoś muzeum, żeby nie niszczały. W końcu to najstarsze mozaiki w Albanii). Poza tym, miejsce było tak piękne, że znacznie złagodziło nasze obyczaje. Chcieliśmy dojść do końca wzgórza, które wyglądało zupełnie jak klify.
Cudowne, przepiękne miejsce.
Z lewej Lin, z przodu Jezioro Ochrydzkie... Nagle usłyszeliśmy jakieś wołanie za plecami. Okazało się, że dogonił nas pasterz, który wcześniej wskazywał nam drogę do bazyliki. I, no cóż, powiem szczerze, teraz mam duży problem. Mieszkańcy Lin byli dla nas niesamowicie życzliwi i nie chciałabym ich zawieść, czy zdradzić ich tajemnicy. A zarazem bardzo chciałabym Wam coś pokazać. Ujmę to tak - oto mozaika z Lin :
Prawdziwa, oryginalna mozaika z IV wieku. Nie w muzeum, nie za szybą, nie w otoczeniu tysięcy turystów ...
:)
I teraz muszę ugryźć się w język, żeby za dużo nie powiedzieć
:D Dziękuję, skończyłam temat mozaiki z Lin
:)
Zeszliśmy z powrotem do wioski i podziwialiśmy przepiękne, malutkie uliczki. Niektóre domy były nowsze, niektóre - stare, kamienne, kryte dachówką... Przepiękne...
Naprawdę, wioska z niesamowitym klimatem - dokładnie czegoś takiego szukaliśmy od początku naszej podróży.
Hotel Leza. Bardzo wyróżnia się w takim otoczeniu. Ale nie dajcie się zwieść może niezbyt atrakcyjnemu wyglądowi - w jego wnętrzu znajdziecie tyle prawdziwego ciepła i serdeczności, że warto, warto, warto! A nawet koniecznie trzeba
:)
C.D.N.Wieczór spędziliśmy w restauracji hotelowej, siedząc na tarasie nad wodą. Piękne miejsce, a jedzenie i obsługa...brak słów
:)
I kolejny raz przyszło nam zetknąć się z uczciwością albańską. Gdy zamawialiśmy dwie sałatki greckie, właściciel, który równocześnie pełnił rolę kelnera, nie pozwolił nam tego zrobić. "Jedna wam wystarczy" - przestrzegł nas. Oczywiście miał rację, ale wyobrażacie sobie coś takiego w Polsce? Czy gdziekolwiek indziej? Rzadko zdarza mi się być potraktowaną aż tak bardzo po prostu po ludzku. Do kolejnego zaskoczenia doszło podczas płacenia rachunku. Zamówiliśmy butelkę wina, sałatkę, chleb, potem ciasta, wody mineralne, herbaty, kawy...Okazało się, że mamy zapłacić tylko za wino i sałatkę - ba, sałatę, ogromny półmisek (500 i 200 lek), napoje i chleb są "od niego" (to, jak się później okazało, stała tradycja w Albanii - zgodna z prawem Kanun, które w Polsce znane jest chyba wyłącznie z prawa do krwawej zemsty. A szkoda, bo Kanun składa się aż z 12 ksiąg), a po ciasta po prostu skoczył do domu i przyniósł na własnym talerzu. Żona upiekła... Hotel i restauracja, jak większość takich przybytków w Albanii, to rodzinny biznes. Lezę prowadzi 5 braci i siostra. Dużym zaskoczeniem było dla mnie, gdy pan, zapytany o ilość pokojów do wynajęcia, odpowiedział : cztery (jak to? W takim dużym, piętrowym hotelu?). Okazało się, że pozostałe zajmuje rodzeństwo z całymi rodzinami. I tak sobie wszyscy razem żyją. Jest ciężko - mało kto w Lezie się zatrzymuje na dłużej. Na szczęście bardzo często na obiady przyjeżdżają turyści - w lecie w Ochrydzie jest organizowana jednodniowa wycieczka wokół Jeziora Ochrydzkiego i najczęściej właśnie w Lezie ma postój na obiad.
Hotel i restauracja Leza w Lin. Bardzo, bardzo polecam.
Kolejnego poranka ponownie mieliśmy problem z zapłaceniem
:) Zamówiliśmy herbatę - nie dało się zapłacić, bo to "od właściciela"
:) Wypiliśmy, zamówiliśmy kawę - tym razem była od drugiego z braci
:D W końcu zrezygnowaliśmy - mieli przewagę liczebną i pewnie dopiero po szóstym napoju pozwoliliby zapłacić
:) Bardzo chcieliśmy zostawić tam jakieś pieniądze w podzięce za wszystko. I w końcu udało się nam postawić na swoim - Marcin kupił piękną replikę mozaiki z Lin za 15 euro
:)
A pod hotelem, w ogromnej ilości ("a było ich tysiące"
:D) mieszkają żółwie. Trafiliśmy chyba na okres godowy
:)
W dodatku jadły z ręki!
:)
Nad drzwiami trzeba zawiesić maskotkę i/albo czosnek. To chroni przed "złym okiem" i przynosi szczęście. W Lin prawie każdy dom miał taki talizman.
Niestety, trzeba było ruszać dalej. Po pobycie w tej rybackiej wiosce bardzo polubiliśmy nasz nowy przewodnik. No, może jeszcze nie ufaliśmy mu w 100%, ale było bardzo blisko
:) Chcieliśmy jechać w stronę Sarandy, więc przeglądaliśmy możliwości dojazdu. Panowie z przewodnika podawali dwie opcje. Pierwsza miała być łatwą, wygodną drogą, którą bez problemu można dojechać. Druga - dużo trudniejszą, bardziej wymagającą, ale za to obfitującą w przepiękne widoki. Tę drogę panowie szczególnie polecali. Nie było się więc nad czym zastanawiać
:D
Coraz mniej zabudowań, coraz mniej ludzi. Widoki przepiękne. No, panowie z przewodnika, szacun...
:)
Pierwszy przystanek na małej stacyjce benzynowej. Chcieliśmy się tylko napić kawy i odsapnąć przez parę minut. Nie udało się - zostaliśmy tam prawie dwie godziny
:) Powód - niebywale sympatyczna pani z baru (trudno to nazwać barem - raczej półpokojem i składzikiem rzeczy wszelakich:) i pan ze stacji.
I naprawdę nie miało znaczenia, że nie znamy żadnego wspólnego dla wszystkich języka. To, co tam się przydarzyło, było wręcz magiczne. Rozmawialiśmy przy pomocy rozmówek albańskich i gestów, pani uczyła nas wymowy poszczególnych słów i rozłupywaliśmy orzechy kamieniem. Tak ciepłych i serdecznych ludzi rzadko się spotyka. Jednak tu nastąpił pierwszy zgrzyt między nami, a przewodnikiem (jednak dobrze, że nie zaufaliśmy mu jeszcze do końca
:) W środku znajdował się mini-słowniczek polsko-albański. Pani z baru pokazywała palcem poszczególne słowa i tłumaczyła przy pomocy gestów, co znaczą. Świetnie się bawiliśmy. Nagle nas zmroziło - piątym z kolei słowem było : złodziej...Robiłam, co mogłam, żeby akurat ten wyraz zasłonić palcem. Mam nadzieję, że mi się udało, bo sama czułabym się fatalnie, gdyby przyjęty przeze mnie z całym sercem obcokrajowiec, udowodnił, co jego krajanie myślą o moim narodzie...
:( Wiem, wiem, nie taki był cel autorów, gdy umieszczali ten wyraz w słowniczku, ale, mimo wszystko, wyszło bardzo nieładnie. Najważniejsze słowa w Albanii - tak, nie, dzień dobry, dziękuję i złodziej :/ Tym bardziej, że dla mnie najważniejszymi słowami w Albanii są : cudowne, gościnność, uczciwość, serdeczność i ciepło
:) Zapłaciliśmy 200 lek za colę, kawę i wodę, pan podarował nam jeszcze wielki worek orzechów i niestety trzeba było jechać dalej.
Aktualnie w Albanii buduje się wielka autostrada, którą łatwo i wygodnie będzie można dojechać w różne części kraju. To dobrze - najprawdopodobniej to spowoduje zwiększony ruch turystów, zwłaszcza tych, którzy obawiali się złych dróg, i ich pieniędzy. To bardzo dobrze, bo ten kraj tego potrzebuje. Jednak...wtedy nie będzie już takich małych stacyjek z cudownymi ludźmi, nie będzie takich spotkań, nikt nie będzie wjeżdżał do małych miejscowości i one po prostu wymrą...
Pewien odcinek naszej drogi przebiegał wzdłuż budowanej autostrady. Jeśli mogę Wam radzić - jedźcie do Albanii teraz, jak najszybciej, póki autostrada nie zostanie ukończona. obawiam się, że wtedy wszystko już będzie inaczej...
"Stara" droga. Nie jest przecież taka zła
:)
Na obiad zatrzymaliśmy się w jednym z takich już wpół wymarłych miasteczek, przy drodze. Niektóre domy stały zupełnie puste, niektóre były zamieszkane. Nauczeni doświadczeniem w restauracji zamówiliśmy po jednej porcji sałatki, frytek i mięsa (tak nam się przynajmniej wydawało
:D W Albanii często jest problem z porozumiewaniem się w języku angielskim). Przemiły pan przyniósł nam sałatkę, frytki i olbrzymi półmisek zapiekanego sera
:D Porcja wielgachna i przepyszna, nie byliśmy w stanie dojeść. I wtedy pan przyniósł kolejny olbrzymi półmisek mięsa :/ Okazało się, że wcześniejszy ser nie był pomyłką językową podczas zamówienia, tylko...przystawką. W dodatku "od pana"
:D Nasza restauracja również była rodzinnym biznesem, prowadzonym przez dwóch braci. Drugi z nich mówił po angielsku, więc mogliśmy dłuższą chwilę porozmawiać. Chyba Was nie zaskoczę, jeśli napiszę, że był bardzo ciepły i sympatyczny
:D Niestety, po dłuższej rozmowie okazało się, że i on jest zatroskany o przyszłość takich wiosek, jak jego, po zbudowaniu autostrady. "Tu nikt wtedy nie przyjedzie, bo nie będzie miał po co" - martwił się. "Teraz mamy klientów, zatrzymują się jadąc do Sarandy. Ale później?..."
Rachunek, jak zwykle był niespodzianką
:D My : sałatka 200 lek, mięso i frytki - 600 lek, woda mineralna - 50 lek. Pan : zapiekany ser, wielka karafka z wodą, talerz pokrojonego arbuza, kawa i wrzątek do przywiezionej przeze mnie herbaty. I duża torba na zapakowanie tego, czego nie byliśmy w stanie zjeść na miejscu - sam to zaproponował
:D No i jak nie kochać Albańczyków?
:)
Zaczęliśmy wjeżdżać coraz wyżej. Droga była może i coraz gorsza, ale za to widoki - coraz lepsze
:)
Serpentyny, w niektórych miejscach zabezpieczone barierkami.
Jeśli chodzi o podłoże...hmmm, właściwie po co komuś podłoże?
:D
Tak, właśnie takich widoków szukaliśmy.
Czyżby kropki na znakach, to ślady po "zabawach z bronią"?
:) Całkiem możliwe - podobno w wielu domach cały czas jest pochowany mały arsenał.
W niektórych miejscach musiałam profilaktycznie wyciągać moją książkę, która miała ratować mnie od paniki
:D Niestety, nim zdążyłam się w nią tak zagłębić, żeby całkowicie zignorować świat zewnętrzny, zawsze wyrywały mnie z tego stanu okrzyki "Rób zdjęcia! Rób zdjęcia!"
:D Do tej pory ciarki mnie przechodzą, jak słyszę to zdanie
:D
Bunkry. Wszędzie bunkry. Podczas panowania dyktatora Hodży każda rodzina miała obowiązek wybudować jeden bunkier. Do tej pory na terenie Albanii znajduje się ich kilkaset tysięcy.
Och, jak dobrze, że są ochronne murki
:D
I kolejny przystanek - prawie na szczycie znajduje się farma Sotira. Można tam przenocować, można coś zjeść. Bardzo sympatyczne miejsce.
Są konie, zieleń, kamienne mostki, altanki. Jest nawet basen (!).
A jak ktoś chce rybę, może sobie ją sam wyjąć podbierakiem. My tylko na chwilę - tak, żeby rozprostować nogi i (ja) zesztywniały ze strachu kark (jednak nie wszędzie były ochronne murki
:D
Panowie z przewodnika, kocham was!!!
:D
Tu po prostu MUSIELIŚMY się zatrzymać. Nie wiem, czy te konie były dzikie, czy hodowlane, ale magia tego miejsca nas dosłownie powaliła na kolana.
Przez większą część drogi głównym tematem naszych rozmów były peany na cześć przewodnika. "Wiedzieli, co piszą", "Naprawdę, niesamowici są" - to tylko nieliczne z nich. Wreszcie znaleźliśmy przewodnik jakby pisany specjalnie dla nas - autorzy zachwycali się podobnymi rzeczami, co my. Teraz już wiedzieliśmy w 100%, że nie zawiodą nas atrakcje opisywane przez panów
:)
Napiszę krótko szacun za relację z serbskiej części. Byłem w tym roku w Serbii głównie Belgrad i Zrenjanin ale to co czytałem i obejrzałem na zdjęciach sprawia, że Serbia do powtórki. Takich Bałkanów szukałem. Świetnie, szkoda, że wyjeżdżacie już z Serbii do tego pseudopaństwa.
;)
pestycyda napisał:Kojarzycie scenę, która przewija się przez większość westernów? Obcy wchodzi do saloonu, czas jakby zwalnia, robi się cisza, a miejscowi twardziele powoli odwracają głowy w jego kierunku ze spojrzeniami niekoniecznie życzliwymi. No właśnie
:D Więc tak to wyglądało
:D umarłam
:lol: relacja jest boska, uwielbiam styl w jakim piszesz
:) we wrześniu planujemy zrobić Serbię, Albanię i Czarnogórę - mamy już wstępnie nakreślona pętle i punkty must see, choć pewne z nich a pokrywające się z waszą wyprawą miejsca uległy już wstępnej weryfikacji, także dzięki wielkie za pomoc
:) Czy mogłabyś stworzyć mapkę jak wyglądała dokładnie Wasza trasa?
Super relacja. Dwa lata temu "doświadczyłem" podobnej trasy przez Bałkany,ale po Twojej relacji uświadomiłem sobie,że trzeba będzie tam wrócić
:) Szczególnie do Albanii.
Piękne miejsce te "Góry Przeklęte". No i fajny opis tej wieczornej biesiady, szkoda że zabrakło z niej zdjęć
:-) Klimat takich miejsc trochę przypomina mi Gruzję, chyba można postawić tezę że im społeczeństwo danego kraju uboższe tym bardziej gościnne i otwarte na obcych
:-)Jedynie nie do końca potrafię zgodzić się z tym zdaniem:pestycyda napisał:Tymczasem, ponieważ sam temat krwawej zemsty jest bardzo medialny, mówi się tylko o nim, zamiennie używając określenia "Kanun", w zupełnym oderwaniu od całości. Nie mówię, że popieram ten zwyczaj, bo nie, natomiast uważam, że można się o tym wypowiadać dopiero po pełnym zapoznaniu z całością, po przeanalizowaniu powodów i zrozumieniu warunków życia górali albańskich. Natomiast drażni mnie przedstawianie tematu bardzo płytko, tylko jako "sensację" i "barbarzyństwo".A sama przecież wcześniej zauważasz:pestycyda napisał:Czasem udaje się wynegocjować bezpieczne wychodzenie do szkoły dla dziecka.Dla mnie osobiście jest sensacją że w XXI wieku w bądź co bądź cywilizowanym europejskim kraju (od 2009 członek NATO) istnieją jeszcze takie zwyczaje wśród ludzi. I właśnie barbarzyństwem jest zabieranie dzieciom prawa do nauki i przerzucanie na nie odpowiedzialności za czyny krewnych, niezależnie od tego z jakich powodów członek rodziny popełnił daną zbrodnię. Taki sposób postrzegania i egzekwowania prawa kojarzy mi się z najgorszymi i najokrutniejszymi systemami prawnymi - takimi jak ZSRR z okresu stalinizmu.Czekam na dalsze części relacji
:-P
@klapio, masz rację, dla mnie to też zupełnie nie jest ok. Drażni mnie jedynie fakt, że o prawie Kanun ludzie wypowiadają się wyłącznie w kontekście krwawej zemsty i tylko z nią utożsamiają te prawa. A tymczasem cały kodeks obejmuje wiele innych rzeczy, które są dużo bardziej "ludzkie" - m. in. prawo gościnności (a właściwie obowiązek). Dużo też tam jest powiedziane o honorze i o obowiązku wobec rodziny (a raczej powinności). Owszem, sam temat "zemsty" jest totalnie nie do zaakceptowania, tylko chciałabym, żeby osoby dyskutujące o tym, miały świadomość szerszego kontekstu - skąd to się wzięło i dlaczego. Media bardzo często wypaczają sens, szukając "taniej sensacji". A tymczasem, jest to dramat. Piętno czasów, kultury, warunków życia...Co do zdjęć z biesiady...Sam wiesz na pewno najlepiej, że w niektórych warunkach zupełnie nie ma głowy i warunków do fotografowania. Zepsułyby klimat i "prawdziwość" momentu...Dziękuję za miłe słowa i pozdrawiam
:)
Co wieczór czekam na dalszą relację a dziś nic.... Herbata przy kompie, miała być miła godzinka na czytanie i planowanie własnego wyjazdu... Pestycydo, litości, nie każ mi dłużej czekać! Mam nadzieję, że zobaczę te wszystkie miejsca w realu. Dziękuję za umilenie mi grudniowych wieczorów
8-)
Co to dużo gadać/ pisać - znowu zaserwowałaś nam świetną relację. Brawo! 7*PS Ta maska na twarz (batulla/ batoola) może nam się nie najlepiej kojarzyć, ale w państwach Zatoki jest to symbol wzbudzający szacunek i kojarzący się z osiągnięciem przez kobietę poważanej pozycji (najczęściej żony, ale nie tylko) w (bardzo) tradycyjnych rodzinach. Jak kiedyś czepiec w Polsce. A przy bliskowschodnim słońcu i piasku niesionym z wiatrem każdy centymetr kwadratowy osłoniętej skóry to plus. Wieść gminna niesie, że współczesne modele są leciutkie i mają czasem wyściółkę. I nosi je w dzisiejszych czasach już coraz mniej kobiet.
;-)
@pestycyda dzięki za pokazanie całkiem sporego kawałka Europy
:D i to naprawdę ładnego, wiedziałam, że Bałkany są ładne, ale nie, że aż tak (wstyd przyznać pewnie
:P )ps. gdzie kolejna wyprawa? ależ jestem ciekawa
:D
@pestycyda "Szacun" za obszerność relacji i czas poświęcony na jej pisanie. Nad pakowaniem się musicie jeszcze trochę popracować [SMILING FACE WITH SMILING EYES] My w czwórkę na dwutygodniowy wyjazd w ten sam rejon, mieliśmy mniej bagaży. Bałkany są super [SMILING FACE WITH SMILING EYES]
@olajaw, skuś się i pojedź - nie będziesz żałować:) Co do wyjazdów, to właśnie Ty narobiłaś mi ogromnej ochoty na wulkany w Indonezji, zakochałam się. Niestety, to trochę później, bo bilety czekają od maja i za 18 dni będę w Etiopii! Strasznie się cieszę
:) (przewodnik kupiony, autor sprawdzony na sto tysięcy sposobów i bardzo mi odpowiada
:D@igore, na ogół jakoś lepiej mi idzie pakowanie
:D Tu uległam wizji olbrzymiego bagażnika "tylko dla mnie"
:D Ponad połowa tych rzeczy zupełnie nie była potrzebna.
Bardzo lubię Twoje relacje, bo są takie prawdziwe. Żadnych wystudiowanych zdjęć, dużo pisania o jedzeniu i piciu (lubię to!) i jeszcze więcej kontaktu z lokalesami. I do tego ten pełny bagażnik - gdybym miała jechać gdziekolwiek autem, to tak by to właśnie wyglądało. Dlatego wolę jednak samolotem
:lol:
@pestycyda to mnie zaskoczyłaś tą Etiopią
:D coś czuję, że "będzie się działo"
:D to może być relacja roku
:D
:D Indonezję polecam baardzo, jest świetna! I cieszę się, że i ja kogoś zainspirowałam
:)
Witam,we wrześniu wybieramy się do Albanii i również raczej omijamy takie miejsca, które popularne przewodniki polecają jako największe atrakcje.Dlatego chciałbym się zapytać, jaki to przewodnik po Albanii używaliście?
gallileo napisał:we wrześniu wybieramy się do Albanii i również raczej omijamy takie miejsca, które popularne przewodniki polecają jako największe atrakcje.Dlatego chciałbym się zapytać, jaki to przewodnik po Albanii używaliście?fly4free forum
8-)
@aluis, niestety, to jest efekt współpracy (tfu, jakiej współpracy! Toż to orka na ugorze była!
:D z photobucket. Powoli wgrywam zdjęcia do relacji jeszcze raz, ale naprawdę powoli
:)@cccc, albo bierzemy zwykły przewodnik i robimy wszystko na odwrót
:D to, co polecane omijamy, a jeździmy w miejsca, które w przewodniku są opisane jednym zdaniem w stylu : "nic tam nie ma", "mała wioseczka" itp, itd. A najlepiej, gdy przewodnik ich w ogóle nie wymienia
:D
A ja kupuję cały czas przewodniki.Uwielbiam zbierać książkowe przewodniki
:) taki rodzaj pamiątki z wyprawy
:) Jak z wszystkiego i z tego trzeba umieć korzystać tak samo jak z forum f4f, jest tu sporo przydatnej wiedzy ale i nie mało subiektywnych opinii albo i wręcz złych opisów miejsc czy atrakcji.Wszytko trzeba się nauczyć selekcjonować pod siebie i swój gust.
Samo Lin jest zupełnie niesamowite (O, dzięki wam, panowie od przewodnika :D . To bardzo mała wioska, w której wszyscy się znają, więc nasz przyjazd wzbudził sensację (drogą pantoflową, przez pół godziny, chyba wszyscy się dowiedzieli, że do hotelu Leza przyjechało dwóch "obcych" :D Z każdej strony doznawaliśmy przejawów życzliwości - począwszy od pana w sklepie, który, nim jeszcze zdążyłam kupić papierosy, nauczył mnie, jak mówić "dzień dobry" po albańsku, bo uznał, że to się może przydać. Miał rację - wszyscy napotkani mieszkańcy witali się z nami serdecznie, a my wiedzieliśmy, co do nas mówią i mogliśmy się odwdzięczyć tym samym :) Cudowne, życzliwe miejsce, w który czas płynie wolniej...
Szukając bazyliki na wzgórzu, dotarliśmy na skraj pastwiska. Zupełnie nie wiedzieliśmy, w którą stronę iść dalej. Na szczęście zauważyliśmy leżącego pod drzewem i obserwującego owce pana i postanowiliśmy spytać go o drogę. Było to bardzo utrudnione - po angielsku się nie da, bo pan nie mówi, po albańsku nie mówimy my. Na szczęście międzynarodowy język gestów, wspierany wymawianym w różnych, według nas, językach " mosaik", hm..."mosaiko?"...dał radę :D Na szczęście pan był bardzo tolerancyjny i życzliwy i wskazał drogę.
Faktycznie, trzeba było wejść na sam szczyt wzgórza, które górowało nad wioską. Niestety, na miejscu czekało nas duże rozczarowanie. Z bazyliki zostały jedynie fundamenty, w dodatku otoczone wysokim płotem - zdecydowanie nie dało się tam wejść.
Zdjęcie zrobione znad płotu.
No cóż, postanowiliśmy się z tym pogodzić i pójść dalej, zresztą już pan w hotelu nam przecież mówił, że mozaik tu nie ma (to zupełnie logiczne. Przecież najprawdopodobniej przeniesiono je do jakiegoś muzeum, żeby nie niszczały. W końcu to najstarsze mozaiki w Albanii). Poza tym, miejsce było tak piękne, że znacznie złagodziło nasze obyczaje. Chcieliśmy dojść do końca wzgórza, które wyglądało zupełnie jak klify.
Cudowne, przepiękne miejsce.
Z lewej Lin, z przodu Jezioro Ochrydzkie...
Nagle usłyszeliśmy jakieś wołanie za plecami. Okazało się, że dogonił nas pasterz, który wcześniej wskazywał nam drogę do bazyliki. I, no cóż, powiem szczerze, teraz mam duży problem. Mieszkańcy Lin byli dla nas niesamowicie życzliwi i nie chciałabym ich zawieść, czy zdradzić ich tajemnicy. A zarazem bardzo chciałabym Wam coś pokazać. Ujmę to tak - oto mozaika z Lin :
Prawdziwa, oryginalna mozaika z IV wieku. Nie w muzeum, nie za szybą, nie w otoczeniu tysięcy turystów ... :)
I teraz muszę ugryźć się w język, żeby za dużo nie powiedzieć :D Dziękuję, skończyłam temat mozaiki z Lin :)
Zeszliśmy z powrotem do wioski i podziwialiśmy przepiękne, malutkie uliczki. Niektóre domy były nowsze, niektóre - stare, kamienne, kryte dachówką... Przepiękne...
Naprawdę, wioska z niesamowitym klimatem - dokładnie czegoś takiego szukaliśmy od początku naszej podróży.
Hotel Leza. Bardzo wyróżnia się w takim otoczeniu. Ale nie dajcie się zwieść może niezbyt atrakcyjnemu wyglądowi - w jego wnętrzu znajdziecie tyle prawdziwego ciepła i serdeczności, że warto, warto, warto! A nawet koniecznie trzeba :)
C.D.N.Wieczór spędziliśmy w restauracji hotelowej, siedząc na tarasie nad wodą. Piękne miejsce, a jedzenie i obsługa...brak słów :)
I kolejny raz przyszło nam zetknąć się z uczciwością albańską. Gdy zamawialiśmy dwie sałatki greckie, właściciel, który równocześnie pełnił rolę kelnera, nie pozwolił nam tego zrobić. "Jedna wam wystarczy" - przestrzegł nas. Oczywiście miał rację, ale wyobrażacie sobie coś takiego w Polsce? Czy gdziekolwiek indziej? Rzadko zdarza mi się być potraktowaną aż tak bardzo po prostu po ludzku. Do kolejnego zaskoczenia doszło podczas płacenia rachunku. Zamówiliśmy butelkę wina, sałatkę, chleb, potem ciasta, wody mineralne, herbaty, kawy...Okazało się, że mamy zapłacić tylko za wino i sałatkę - ba, sałatę, ogromny półmisek (500 i 200 lek), napoje i chleb są "od niego" (to, jak się później okazało, stała tradycja w Albanii - zgodna z prawem Kanun, które w Polsce znane jest chyba wyłącznie z prawa do krwawej zemsty. A szkoda, bo Kanun składa się aż z 12 ksiąg), a po ciasta po prostu skoczył do domu i przyniósł na własnym talerzu. Żona upiekła...
Hotel i restauracja, jak większość takich przybytków w Albanii, to rodzinny biznes. Lezę prowadzi 5 braci i siostra. Dużym zaskoczeniem było dla mnie, gdy pan, zapytany o ilość pokojów do wynajęcia, odpowiedział : cztery (jak to? W takim dużym, piętrowym hotelu?). Okazało się, że pozostałe zajmuje rodzeństwo z całymi rodzinami. I tak sobie wszyscy razem żyją. Jest ciężko - mało kto w Lezie się zatrzymuje na dłużej. Na szczęście bardzo często na obiady przyjeżdżają turyści - w lecie w Ochrydzie jest organizowana jednodniowa wycieczka wokół Jeziora Ochrydzkiego i najczęściej właśnie w Lezie ma postój na obiad.
Hotel i restauracja Leza w Lin. Bardzo, bardzo polecam.
Kolejnego poranka ponownie mieliśmy problem z zapłaceniem :) Zamówiliśmy herbatę - nie dało się zapłacić, bo to "od właściciela" :) Wypiliśmy, zamówiliśmy kawę - tym razem była od drugiego z braci :D W końcu zrezygnowaliśmy - mieli przewagę liczebną i pewnie dopiero po szóstym napoju pozwoliliby zapłacić :) Bardzo chcieliśmy zostawić tam jakieś pieniądze w podzięce za wszystko. I w końcu udało się nam postawić na swoim - Marcin kupił piękną replikę mozaiki z Lin za 15 euro :)
A pod hotelem, w ogromnej ilości ("a było ich tysiące" :D) mieszkają żółwie. Trafiliśmy chyba na okres godowy :)
W dodatku jadły z ręki! :)
Nad drzwiami trzeba zawiesić maskotkę i/albo czosnek. To chroni przed "złym okiem" i przynosi szczęście. W Lin prawie każdy dom miał taki talizman.
Niestety, trzeba było ruszać dalej. Po pobycie w tej rybackiej wiosce bardzo polubiliśmy nasz nowy przewodnik. No, może jeszcze nie ufaliśmy mu w 100%, ale było bardzo blisko :) Chcieliśmy jechać w stronę Sarandy, więc przeglądaliśmy możliwości dojazdu. Panowie z przewodnika podawali dwie opcje. Pierwsza miała być łatwą, wygodną drogą, którą bez problemu można dojechać. Druga - dużo trudniejszą, bardziej wymagającą, ale za to obfitującą w przepiękne widoki. Tę drogę panowie szczególnie polecali. Nie było się więc nad czym zastanawiać :D
Coraz mniej zabudowań, coraz mniej ludzi. Widoki przepiękne. No, panowie z przewodnika, szacun... :)
Pierwszy przystanek na małej stacyjce benzynowej. Chcieliśmy się tylko napić kawy i odsapnąć przez parę minut. Nie udało się - zostaliśmy tam prawie dwie godziny :) Powód - niebywale sympatyczna pani z baru (trudno to nazwać barem - raczej półpokojem i składzikiem rzeczy wszelakich:) i pan ze stacji.
I naprawdę nie miało znaczenia, że nie znamy żadnego wspólnego dla wszystkich języka. To, co tam się przydarzyło, było wręcz magiczne. Rozmawialiśmy przy pomocy rozmówek albańskich i gestów, pani uczyła nas wymowy poszczególnych słów i rozłupywaliśmy orzechy kamieniem. Tak ciepłych i serdecznych ludzi rzadko się spotyka. Jednak tu nastąpił pierwszy zgrzyt między nami, a przewodnikiem (jednak dobrze, że nie zaufaliśmy mu jeszcze do końca :) W środku znajdował się mini-słowniczek polsko-albański. Pani z baru pokazywała palcem poszczególne słowa i tłumaczyła przy pomocy gestów, co znaczą. Świetnie się bawiliśmy. Nagle nas zmroziło - piątym z kolei słowem było : złodziej...Robiłam, co mogłam, żeby akurat ten wyraz zasłonić palcem. Mam nadzieję, że mi się udało, bo sama czułabym się fatalnie, gdyby przyjęty przeze mnie z całym sercem obcokrajowiec, udowodnił, co jego krajanie myślą o moim narodzie... :( Wiem, wiem, nie taki był cel autorów, gdy umieszczali ten wyraz w słowniczku, ale, mimo wszystko, wyszło bardzo nieładnie. Najważniejsze słowa w Albanii - tak, nie, dzień dobry, dziękuję i złodziej :/ Tym bardziej, że dla mnie najważniejszymi słowami w Albanii są : cudowne, gościnność, uczciwość, serdeczność i ciepło :)
Zapłaciliśmy 200 lek za colę, kawę i wodę, pan podarował nam jeszcze wielki worek orzechów i niestety trzeba było jechać dalej.
Aktualnie w Albanii buduje się wielka autostrada, którą łatwo i wygodnie będzie można dojechać w różne części kraju. To dobrze - najprawdopodobniej to spowoduje zwiększony ruch turystów, zwłaszcza tych, którzy obawiali się złych dróg, i ich pieniędzy. To bardzo dobrze, bo ten kraj tego potrzebuje. Jednak...wtedy nie będzie już takich małych stacyjek z cudownymi ludźmi, nie będzie takich spotkań, nikt nie będzie wjeżdżał do małych miejscowości i one po prostu wymrą...
Pewien odcinek naszej drogi przebiegał wzdłuż budowanej autostrady. Jeśli mogę Wam radzić - jedźcie do Albanii teraz, jak najszybciej, póki autostrada nie zostanie ukończona. obawiam się, że wtedy wszystko już będzie inaczej...
"Stara" droga. Nie jest przecież taka zła :)
Na obiad zatrzymaliśmy się w jednym z takich już wpół wymarłych miasteczek, przy drodze. Niektóre domy stały zupełnie puste, niektóre były zamieszkane. Nauczeni doświadczeniem w restauracji zamówiliśmy po jednej porcji sałatki, frytek i mięsa (tak nam się przynajmniej wydawało :D W Albanii często jest problem z porozumiewaniem się w języku angielskim). Przemiły pan przyniósł nam sałatkę, frytki i olbrzymi półmisek zapiekanego sera :D Porcja wielgachna i przepyszna, nie byliśmy w stanie dojeść. I wtedy pan przyniósł kolejny olbrzymi półmisek mięsa :/ Okazało się, że wcześniejszy ser nie był pomyłką językową podczas zamówienia, tylko...przystawką. W dodatku "od pana" :D Nasza restauracja również była rodzinnym biznesem, prowadzonym przez dwóch braci. Drugi z nich mówił po angielsku, więc mogliśmy dłuższą chwilę porozmawiać. Chyba Was nie zaskoczę, jeśli napiszę, że był bardzo ciepły i sympatyczny :D Niestety, po dłuższej rozmowie okazało się, że i on jest zatroskany o przyszłość takich wiosek, jak jego, po zbudowaniu autostrady. "Tu nikt wtedy nie przyjedzie, bo nie będzie miał po co" - martwił się. "Teraz mamy klientów, zatrzymują się jadąc do Sarandy. Ale później?..."
Rachunek, jak zwykle był niespodzianką :D My : sałatka 200 lek, mięso i frytki - 600 lek, woda mineralna - 50 lek. Pan : zapiekany ser, wielka karafka z wodą, talerz pokrojonego arbuza, kawa i wrzątek do przywiezionej przeze mnie herbaty. I duża torba na zapakowanie tego, czego nie byliśmy w stanie zjeść na miejscu - sam to zaproponował :D No i jak nie kochać Albańczyków? :)
Zaczęliśmy wjeżdżać coraz wyżej. Droga była może i coraz gorsza, ale za to widoki - coraz lepsze :)
Serpentyny, w niektórych miejscach zabezpieczone barierkami.
Jeśli chodzi o podłoże...hmmm, właściwie po co komuś podłoże? :D
Tak, właśnie takich widoków szukaliśmy.
Czyżby kropki na znakach, to ślady po "zabawach z bronią"? :) Całkiem możliwe - podobno w wielu domach cały czas jest pochowany mały arsenał.
W niektórych miejscach musiałam profilaktycznie wyciągać moją książkę, która miała ratować mnie od paniki :D Niestety, nim zdążyłam się w nią tak zagłębić, żeby całkowicie zignorować świat zewnętrzny, zawsze wyrywały mnie z tego stanu okrzyki "Rób zdjęcia! Rób zdjęcia!" :D Do tej pory ciarki mnie przechodzą, jak słyszę to zdanie :D
Bunkry. Wszędzie bunkry. Podczas panowania dyktatora Hodży każda rodzina miała obowiązek wybudować jeden bunkier. Do tej pory na terenie Albanii znajduje się ich kilkaset tysięcy.
Och, jak dobrze, że są ochronne murki :D
I kolejny przystanek - prawie na szczycie znajduje się farma Sotira. Można tam przenocować, można coś zjeść. Bardzo sympatyczne miejsce.
Są konie, zieleń, kamienne mostki, altanki. Jest nawet basen (!).
A jak ktoś chce rybę, może sobie ją sam wyjąć podbierakiem. My tylko na chwilę - tak, żeby rozprostować nogi i (ja) zesztywniały ze strachu kark (jednak nie wszędzie były ochronne murki :D
Panowie z przewodnika, kocham was!!! :D
Tu po prostu MUSIELIŚMY się zatrzymać. Nie wiem, czy te konie były dzikie, czy hodowlane, ale magia tego miejsca nas dosłownie powaliła na kolana.
Przez większą część drogi głównym tematem naszych rozmów były peany na cześć przewodnika. "Wiedzieli, co piszą", "Naprawdę, niesamowici są" - to tylko nieliczne z nich. Wreszcie znaleźliśmy przewodnik jakby pisany specjalnie dla nas - autorzy zachwycali się podobnymi rzeczami, co my. Teraz już wiedzieliśmy w 100%, że nie zawiodą nas atrakcje opisywane przez panów :)
I powoli zjeżdżamy z gór.