Pokręciliśmy się w kółko, zrobiliśmy sobie mnóstwo zdjęć z kamiennymi posągami...
Przyglądaliśmy się ludziom...
Tradycyjna nepalska gra "w kamienie". Mimo najszczerszych chęci nie byliśmy w stanie opanować zasad.
I, w końcu, ktoś z nas wreszcie się przełamał i dość nieśmiało powiedział : Wiecie...spodziewałem się czegoś trochę innego..." :/
:D Owszem, wszyscy tak pomyśleliśmy - po bardzo entuzjastycznych opiniach wyczytanych w sieci, rzeczywistość okazała się, jakaś taka mało interesująca? Niby w sumie ładnie, ale trochę mało do zobaczenia. I sam "ryneczek" jakiś taki mały. I, po prostu, trochę nudno...
Na wszelki wypadek sprawdziliśmy bilety (taaak, nawet do tego się posunęliśmy. W końcu wejście do zupełnie innej atrakcji, niż się planowało, to dla PP pestka :/
:D Jednak wszystko się zgadzało. Co drugi sklep i kawiarnia także nazywały się "bhaktapuriańskie"...Hmmm. Czyli na pewno jesteśmy tam, gdzie chcieliśmy...Żeby jakoś przełknąć ten nieoczekiwany zawód, wstąpiliśmy do jednej z nich. Pyszna kawa (140 NPR) rozjaśniła nam umysł - po prostu nie znamy się na architekturze i dlatego nie jesteśmy w stanie docenić nepalskich budowli z XII w. Trudno, nic z tym nie zrobimy. Po prostu w kawiarni przeczekamy do powrotu Lalita i tyle. Nie każdy musi się na wszystkim znać przecież.
Po drugiej kawie, moi lekko znudzeni współtowarzysze, postanowili się przejść po placu jeszcze raz (ha! Przejrzałam ich! Tak naprawdę, to liczyli na to, że jednak jakaś struna w nich drgnie i zaczną doceniać dawną sztukę
:D Ja nie - nie miałam w stosunku do siebie żadnych złudzeń :/
:D Jednak po 5 minutach świat zadrżał w posadach
:D Do kawiarni wbiegli moi towarzysze (a 50% z nich nawet z rozwianym włosem
:D ) i już od progu zaczęli głośno krzyczeć : szybko! Musisz tam iść!!!
Tak. Czemu mnie to nie dziwi...? :/
:D Okazało się, że placyk, na którym zakończyliśmy zwiedzanie, był jakby "przedplacykiem". Wystarczyło przejść z niego wąską uliczką i człowiek znajdował się w głównej części Bhaktapur.....A tam, to naprawdę było co zwiedzać....
I chciałam oficjalnie przeprosić to przepiękne miasto, za wcześniejsze kłamstwa na jego temat :/ Że nudne? Że mało? Nic podobnego!!! Szkoda tylko, że tak dużo czasu zmarnowaliśmy na zwiedzanie jego "przedpokoju" i teraz została nam tylko chwilka...
Przepiękne zdobienia, drobne ornamenty - niestety, aby w pełni to docenić, potrzeba czasu na zwiedzanie. My niestety pewnie moglibyśmy się stać autorami przewodnika pt. "Jak zwiedzić Bhaktapur w 20 minut" :/
:D wróć...lepiej, żebyśmy żadnych przewodników nie pisali :/
:D
:D
Szkoda. Piękne miejsce i, jeśli ktoś chciałby je zwiedzić, to spokojnie może przeznaczyć na to cały dzień. Nawet, jeśli nie jest znawcą XII-wiecznej architektury
:D
Kolejnego dnia postanowiliśmy odwiedzić ostatnie miejsce z naszej listy. Patan. Dawniej jedno z trzech największych miast Doliny Katmandu, aktualnie - jego dzielnica. Wielbicielem głównego placu Patanu, był zwłaszcza Marcin. Przed przyjazdem obejrzał chyba wszystkie zdjęcia, jakie można spotkać w internecie i wymógł na nas obietnicę, że na pewno, ale to na pewno pójdziemy go obejrzeć. Na piechotę (to trochę przerażało. Już raz przegonił nas na piechotę po Katmandu i nie było to miłe wspomnienie :/
:D Przerażało, ale zarazem było najsensowniejszym wyjściem - Papa's Home leżał niedaleko Patanu, dodatkowo taki spacer pozwoliłby nam na zobaczenie czegoś więcej. Chcieliśmy jeszcze choć trochę dotknąć miasta, zobaczyć tyle, ile się da, podczas tak krótkiego pobytu.
Nie była to całkowicie przyjemna wycieczka. Wszędzie widać było efekty tragedii sprzed prawie dwóch lat...Budynki podparte kijami, gruz i cegły, czasem spośród ruin wystawały fragmenty jakiegoś posągu....Ogromna tragedia. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak wiele dorobku kulturowego zostało bezpowrotnie zniszczone...
Nie mieliśmy więc dobrych humorów. Dodatkowo nie mieliśmy mapy. Kluczyliśmy zatem wąskimi, małymi uliczkami, za przewodnika mając tylko "nos" Marcina i jego nieodparte pragnienie zobaczenia Durbar Square w Patanie.
Szliśmy, szliśmy i szliśmy. Marcin wpadł w rodzaj amoku - nic do niego nie docierało. "Choroba Patanowa"
:D Nie pomagały nawet nasze nieudolne próby zakończenia tej wędrówki bez celu. Nieudolne, ale jednak sprytne - za każdym razem, gdy z małych uliczek wychodziliśmy na otwarty placyk, któraś z nas mówiła z ogromnym przekonaniem : "Marcin, to jest to. Pamiętam ze zdjęć"
:D
Marcin rozglądał się uważnie i (niestety, niestety :/
:D ) , oznajmiał - nie. Ale gdzieś tu, gdzieś tu. Po czym wchodził w kolejną, wąską uliczkę, zmuszając nas do truchtania za nim bez przekonania.
W końcu, sekundę przed buntem na pokładzie, znaleźliśmy się na ogromnym placu. Wreszcie na tym, o który chodziło.
Przypuszczam, że to miejsce było naprawdę piękne przed trzęsieniem ziemi. Teraz każda budowla jest podparta i naprawiana...Smutny widok..... Obejrzeliśmy za to pokaz taneczny, który akurat odbywał się na placu, a wracając do Papa's Home przeżyliśmy lekkie zaskoczenie - schodząc z placu minęliśmy budkę z biletami wstępu. Wchodząc od innej strony (a właściwie to zygzakiem i małymi uliczkami :/ ) nie mieliśmy pojęcia, że wstęp jest płatny.
Tego samego wieczoru Lalit odwiózł nas na lotnisko. Przykro było się żegnać, tyle jeszcze rzeczy zostało do powiedzenia, tyle miejsc do zobaczenia....
I to był niestety koniec naszego pobytu w tym pięknym kraju. Więcej głupot nie popełniliśmy. W Nepalu
:D Przynajmniej jak do tej pory, bo całkiem poważnie planuję tam wrócić :/
:D
@sranda, bardzo dziękuję za tak miłe słowa :* z książką to może nie jest taki zły pomysł. Mam już nawet tytuł : "Podróżnicze wpadki i porażki" :/
:D
:D
Rozdział IX. Jak nie zobaczyłam zabytków w Tbilisi.
Ponieważ powrót do Polski, ze względu na prawdziwie podróżnickie bilety, miał potrwać parę dni, postanowiliśmy skorzystać z tej okazji i pozwiedzać jeszcze więcej (tak, dla PP zawsze istnieje "więcej" i "bardziej"
:)
Przesiadka w Dubaju trwała tylko parę godzin, w dodatku znowu w nocy, więc zwiedzanie Dubaju sobie odpuściliśmy (poza tym, przecież największe jego atrakcje już zwiedziliśmy, więc spokojnie można już wydrapać Dubaj na mapie-zdrapce. A co!
:D
Dłuższy postój czekał nas w Gruzji. Lądowaliśmy w Tbilisi, a lot do Warszawy mieliśmy z Kutaisi. Za trzy dni. Zaplanowaliśmy więc bardzo gruntowne zwiedzanie gruzińskiej stolicy. Byliśmy już w Gruzji, ale w Tbilisi tylko przejazdem, więc był to doskonały moment, żeby poznać dokładnie dorobek kulturowy tego pięknego kraju.
Samolot wylądował o 5.00 rano. Na lotnisku poczekaliśmy na pierwszy autobus i, ok. 6.00, za 50 tetri dojechaliśmy do centrum. I wtedy do nas dotarło, że chyba niepotrzebnie się tak spieszyliśmy :/
:D Zima, 6.00, prawie noc :/ Nie mamy noclegu, dorobku kulturowego też za bardzo podziwiać nie można, bo : 1. ciemno (dotyczy obiektów zewnętrznych), 2. pozamykane (dotyczy wewnętrznych ekspozycji) :/
:D Szliśmy więc sobie uliczkami i liczyliśmy na cud. I cud się zdarzył - Marcin przypomniał sobie, że "gdzieś tutaj, gdzieś tutaj" jest hostel, który oglądał na booking.com. I nie wiem, komu dziękować za "nos" naszego współtowarzysza, bo doprowadził nas dokładnie pod hostel Georgia. W dodatku w hostelu świeciła się lampa - w jednym, jedynym budynku całej dzielnicy
:) Z przepraszającym wyrazem twarzy, zdecydowaliśmy się więc zapukać. Otworzył nam przemiły właściciel i, mimo wczesnej pory, dostaliśmy od ręki dwa pokoje. W sumie 120 GEL za dwie noce.
Ogrzaliśmy się, odpoczęliśmy i, gdy tylko zrobiło się jasno, pełni wiary i optymizmu, wyruszyliśmy na zwiedzanie. I wtedy wszystko zaczęło się psuć...:/
:D
Wiadomo, przed zwiedzaniem należy nabrać sił i energii. Wiedzą o tym nawet Zwykli Turyści, a co dopiero PP. Pierwsze kroki skierowaliśmy więc do miejscowej piekarni. Gdy zasiedliśmy przy stoliczku oczekując na chaczapuri, przyszła nam do głowy bardzo błyskotliwa myśl - wiadomo, piekarnia, ale to przecież Gruzja. Może wino też mają? Zapytaliśmy więc o to miłą panią w okienku, wywołując u niej, nie wiedzieć czemu, atak śmiechu. Jednak po chwili pani zdjęła ze stojącej w małej salce szafki, kamienny dzbaneczek, wyszła z nim na zaplecze i przyniosła ponownie. Tym razem wypełniony po brzegi
:)
I się zaczęło. Dzbaneczek magicznie się sam napełniał, do stolika zaczęli się dosiadać panowie - bracia i kuzyni właścicielki. W końcu sama właścicielka usiadła razem z nami, zdjęła wiszący na ścianie ozdobny instrument i zaczął się koncert...Jestem niesamowicie dumna, że mogłam w nim uczestniczyć (choć trochę nie udało się nam godnie zaprezentować Polski. Na usilne żądanie gruzińskich przyjaciół zasady koncertu wyglądały tak : oni jedną piosenkę, jedną piosenkę my. Tradycyjną, ludową. I, niestety, tak jak oni śpiewali cudownie, tak my wspólnie znaliśmy tylko "Szła dzieweczka do laseczka". W dodatku z głównym tekstem : lalalalala :/
:D Właścicielka wysyłała panów do sklepu po piwo, prowadziliśmy długie rozmowy w oparach dymu papierosowego, a do piekarni co chwilę wchodziły dzieci, żeby kupić sobie bułkę do szkoły....Cudowne momenty, niesamowity klimat.....Jednak największe zaskoczenie przeżyliśmy w momencie, gdy trzeba było zapłacić. Rachunek wydał się nam podejrzanie niski...Po przejrzeniu, nie znaleźliśmy na nim wina....Gdy zwróciliśmy na to uwagę rozśpiewanej właścicielce, zaczęła ocierać z oczu łzy, aż w końcu, krztusząc się śmiechem, wyszeptała : "To jest PIEKARNIA. Tu nie ma wina. Wzięłam dzbanek i przyniosłam z domu".......
Gdy, zaskoczeni i lekko zawstydzeni, próbowaliśmy zaproponować jakąś rekompensatę, odparła dumnie : "This is Georgia".....
Dotarło do nas wtedy, co jest największym dorobkiem kulturowym tego pięknego kraju. I zwiedzaliśmy, o tak, zwiedzaliśmy. Można powiedzieć, że nawet wpadliśmy w pewnego rodzaju "ciąg zwiedzania"
:D Tak więc, oto najpiękniejsze zabytki Tbilisi :
Trzy dni. Trzy kilo do przodu
:D Za to wspomnień, magicznych momentów i wzruszających chwil, nikt mi nie odbierze. Do "naszej" piekarni wpadaliśmy codziennie. Właściwie - właściwie, to nawet parę razy na dzień
:D Zawsze czekał na nas stolik, dzbanek wina i przyjaciele....Magia Gruzji.
Czasami chodziliśmy też na spacery. Takie wiecie, żeby trochę pobyć na świeżym powietrzu i poprawić trawienie :/
:D
Wjechaliśmy też kolejką do pomnika Matki Gruzji (1 GEL).
Wybraliśmy się też do łaźni siarkowych. W końcu jak rozpusta, to rozpusta
:D 30 GEL za wynajęcie jednej kabiny przez godzinę + 1 GEL za prześcieradło.
Zwiedziliśmy też jedno muzeum, ale to akurat nie był najlepszy pomysł :/
:D Poszedł z nami poznany w hostelu Irańczyk i trochę zepsuł mi przyjemność z oglądania ekspozycji. Po pierwsze, przy kasie okazało się, że zapomniał portfela i musiałam za niego zapłacić :/
:D A po drugie - chodząc za mną po salach ekspozycyjnych cały czas natrętnie szeptał mi do ucha : "To naaaasze...Naszeeee...Nie gruzińskie....To irańskie skarby....Naaaszeee..." :/
:D
Później już tylko pozostała nam szaleńcza jazda taksówką (138 GEL) do Kutaisi na lotnisko - przez noc i śnieżycę. Poważnie, warunki pogodowe były fatalne. Pan kierowca ocierał pot z twarzy i próbował cokolwiek zobaczyć przez szalejącą za szybą zawieruchę. Gdy o 4.00 rano zatrzymaliśmy się na lotnisku, wyglądał na poważnie zmęczonego i zestresowanego. Obiecał, że prześpi się w samochodzie i poczeka, aż zrobi się jasno i spokojnie. Mam szczerą nadzieję, że obietnicy dotrzymał.
Potem lot do Warszawy i powrót do naszego miasta. Za krótko i za mało
:) Ale chyba każdy tak czuje, wracając....
Epilog finansowy
Krótkie podsumowanie kosztów :
TRANSPORT : ok. 116,31 zł (Nepal) + ok. 106 zł (Gruzja) = 222,31 zł
NOCLEGI : ok. 63,36 zł (Nepal) + ok. 54,71 zł (Gruzja) - ale w Nepalu dwie noce spędziliśmy w Papa's Home = 118,07 zł
ATRAKCJE : ok. 288,72 zł (Nepal - wliczyłam tu też wizę i zezwolenia na trekking) + ok. 24,62 zł (Gruzja) = 313,34 zł
JEDZENIE : ok. 304,36 zł (Nepal. Pamiętajmy o ogromnej ilości napitkach
:D + ok. 71,12 zł (Gruzja. Jak wcześniej
:D = 375,48 zł
Czyli w sumie : ok. 1029,20 zł
Dziękuję wszystkim, którzy dotrwali ze mną do końca relacji. Dziękuję za komentarze i polubienia - to naprawdę mocno motywuje do dalszego pisania. Z okazji Nowego Roku chciałabym Wam złożyć jeszcze życzenia. Wiem, nie mam złudzeń - nie sądzę, żebyście stali się Prawdziwymi Podróżnikami na wysokim poziomie, bo to naprawdę trudne. Ale życzę Wam, żebyście w 2018 roku choć trochę zbliżyli się do tego poziomu. Mam nadzieję, że niniejszy Przewodnik pokaże Wam, do czego powinniście dążyć
;)
:D
:D
@zzeke, tu nie chodzi o pieniądze
;) tu chodzi o + 1000 do wizerunku
:D i o podziw, sławę itp.
;)Poza tym, nawet gdybym zarabiała nie wiem jak wysoką kwotę, to i tak nigdy nie przestanę być PP :/
:D Nie pozwolą mi na to liczne talenty, m.in. talent do błądzenia, mylenia i przypadkowego unikania typowych atrakcji (patrz : podstawowa i główna zasada PP
;) i nienegocjowalność
;)
:DPozdrawiam
:)
Ale fajna relacja!To znaczy - Ciekawa (specjalnie piszę przez duże C), Świetnie Napisana, Pogodna itd.Do tej kwalifikacji: "PP" tylko niestety muszę się przyczepić.
:cry: Raczej bym tu widział: "ZZ" albo "WW".Jedną z głównych cech "PP" jest narzekanie na nadobecność "TT" a tego brakuje.
:) PozdrawiamTomek(*)TT - Typowy TurystaWW - Wesoły WłóczykijZZ - Zawzięty Zdobywca
:D @TikTak, wspaniała kwalifikacja
:D Zwłaszcza adekwatna dla mnie wydaje się być "zawziętość" u ZZ
:D Tak. Ten wyraz znakomicie oddaje moje podejście do podróży
:D Nic się nie udaje, jednak cały czas z zawziętością (o. albo "upartość"
:D ) próbuję dalej
:D Zwróć uwagę, że na razie ciężko narzekać na nadobecność TT, bo przecież świetnie nam idzie unikanie miejsc, w których najczęściej się znajdują
:D Natomiast mogę Ci obiecać, że w końcu będzie narzekanie, z tym że na CT (Chińskiego Turystę) :/
:DPozdrawiam
:)
Pięć godzin to i tak super, nie wiem zupełnie dlaczego narzekacie.My przed wyjazdem do Nepalu zarejestrowaliśmy się w rekomendowanym przez MSZ systemie Odyseusz.I tak się złożyło, że dopadło nas trzęsienie ziemi.Zadzwoniliśmy do Odyseusza, żeby się poradzić, co się robi, kiedy hotel się zawalił, na lotnisko wejść się nie da,bo żołnierze straszą karabinami a drogi dojazdowe do Kathmandu są nieprzejezdne.Elektryczna sekretarka kazała nam zostawić swój numer i powiedziała, że jak ktoś do pracy przyjdzie, to zatelefonuje.W maju będą już trzy lata, jak czekamy ...
@pestycyda Powinnaś wydać jakąś książkę ze wspomnieniami z wypraw, bo każda Twoja relacja to mistrzostwo świata.
:)Gdybyś założyła zbiórkę na jakiejś platformie crowdfundingowej, sam chętnie coś dorzucę do wymaganej kwoty.
@bozenak, pieniądze są cały czas potrzebne. Raz w roku robimy większa akcję charytatywną - link do informacji o zeszłorocznej znajdziesz w mojej stopce (tak to się chyba nazywa?
:) Można też wpłacić indywidualnie (wklejam link do strony Papa's Home na Facebooku. Nie wiem, czy to dozwolone - jeśli nie, to przepraszam) https://www.facebook.com/papaschildrenhome/ Tam jest możliwość dokonania przelewu.@marcant, @dubaj1910, @LaVarsovienne - bardzo Wam dziękuję za tak miłe słowa :* Pozdrawiam serdecznie
:)
Pokręciliśmy się w kółko, zrobiliśmy sobie mnóstwo zdjęć z kamiennymi posągami...
Przyglądaliśmy się ludziom...
Tradycyjna nepalska gra "w kamienie". Mimo najszczerszych chęci nie byliśmy w stanie opanować zasad.
I, w końcu, ktoś z nas wreszcie się przełamał i dość nieśmiało powiedział : Wiecie...spodziewałem się czegoś trochę innego..." :/ :D Owszem, wszyscy tak pomyśleliśmy - po bardzo entuzjastycznych opiniach wyczytanych w sieci, rzeczywistość okazała się, jakaś taka mało interesująca? Niby w sumie ładnie, ale trochę mało do zobaczenia. I sam "ryneczek" jakiś taki mały. I, po prostu, trochę nudno...
Na wszelki wypadek sprawdziliśmy bilety (taaak, nawet do tego się posunęliśmy. W końcu wejście do zupełnie innej atrakcji, niż się planowało, to dla PP pestka :/ :D Jednak wszystko się zgadzało. Co drugi sklep i kawiarnia także nazywały się "bhaktapuriańskie"...Hmmm. Czyli na pewno jesteśmy tam, gdzie chcieliśmy...Żeby jakoś przełknąć ten nieoczekiwany zawód, wstąpiliśmy do jednej z nich. Pyszna kawa (140 NPR) rozjaśniła nam umysł - po prostu nie znamy się na architekturze i dlatego nie jesteśmy w stanie docenić nepalskich budowli z XII w. Trudno, nic z tym nie zrobimy. Po prostu w kawiarni przeczekamy do powrotu Lalita i tyle. Nie każdy musi się na wszystkim znać przecież.
Po drugiej kawie, moi lekko znudzeni współtowarzysze, postanowili się przejść po placu jeszcze raz (ha! Przejrzałam ich! Tak naprawdę, to liczyli na to, że jednak jakaś struna w nich drgnie i zaczną doceniać dawną sztukę :D Ja nie - nie miałam w stosunku do siebie żadnych złudzeń :/ :D Jednak po 5 minutach świat zadrżał w posadach :D Do kawiarni wbiegli moi towarzysze (a 50% z nich nawet z rozwianym włosem :D ) i już od progu zaczęli głośno krzyczeć : szybko! Musisz tam iść!!!
Tak. Czemu mnie to nie dziwi...? :/ :D Okazało się, że placyk, na którym zakończyliśmy zwiedzanie, był jakby "przedplacykiem". Wystarczyło przejść z niego wąską uliczką i człowiek znajdował się w głównej części Bhaktapur.....A tam, to naprawdę było co zwiedzać....
I chciałam oficjalnie przeprosić to przepiękne miasto, za wcześniejsze kłamstwa na jego temat :/ Że nudne? Że mało? Nic podobnego!!! Szkoda tylko, że tak dużo czasu zmarnowaliśmy na zwiedzanie jego "przedpokoju" i teraz została nam tylko chwilka...
Przepiękne zdobienia, drobne ornamenty - niestety, aby w pełni to docenić, potrzeba czasu na zwiedzanie. My niestety pewnie moglibyśmy się stać autorami przewodnika pt. "Jak zwiedzić Bhaktapur w 20 minut" :/ :D wróć...lepiej, żebyśmy żadnych przewodników nie pisali :/ :D :D
Szkoda. Piękne miejsce i, jeśli ktoś chciałby je zwiedzić, to spokojnie może przeznaczyć na to cały dzień. Nawet, jeśli nie jest znawcą XII-wiecznej architektury :D
Kolejnego dnia postanowiliśmy odwiedzić ostatnie miejsce z naszej listy. Patan. Dawniej jedno z trzech największych miast Doliny Katmandu, aktualnie - jego dzielnica. Wielbicielem głównego placu Patanu, był zwłaszcza Marcin. Przed przyjazdem obejrzał chyba wszystkie zdjęcia, jakie można spotkać w internecie i wymógł na nas obietnicę, że na pewno, ale to na pewno pójdziemy go obejrzeć. Na piechotę (to trochę przerażało. Już raz przegonił nas na piechotę po Katmandu i nie było to miłe wspomnienie :/ :D Przerażało, ale zarazem było najsensowniejszym wyjściem - Papa's Home leżał niedaleko Patanu, dodatkowo taki spacer pozwoliłby nam na zobaczenie czegoś więcej. Chcieliśmy jeszcze choć trochę dotknąć miasta, zobaczyć tyle, ile się da, podczas tak krótkiego pobytu.
Nie była to całkowicie przyjemna wycieczka. Wszędzie widać było efekty tragedii sprzed prawie dwóch lat...Budynki podparte kijami, gruz i cegły, czasem spośród ruin wystawały fragmenty jakiegoś posągu....Ogromna tragedia. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak wiele dorobku kulturowego zostało bezpowrotnie zniszczone...
Nie mieliśmy więc dobrych humorów. Dodatkowo nie mieliśmy mapy. Kluczyliśmy zatem wąskimi, małymi uliczkami, za przewodnika mając tylko "nos" Marcina i jego nieodparte pragnienie zobaczenia Durbar Square w Patanie.
Szliśmy, szliśmy i szliśmy. Marcin wpadł w rodzaj amoku - nic do niego nie docierało. "Choroba Patanowa" :D Nie pomagały nawet nasze nieudolne próby zakończenia tej wędrówki bez celu. Nieudolne, ale jednak sprytne - za każdym razem, gdy z małych uliczek wychodziliśmy na otwarty placyk, któraś z nas mówiła z ogromnym przekonaniem : "Marcin, to jest to. Pamiętam ze zdjęć" :D
Marcin rozglądał się uważnie i (niestety, niestety :/ :D ) , oznajmiał - nie. Ale gdzieś tu, gdzieś tu. Po czym wchodził w kolejną, wąską uliczkę, zmuszając nas do truchtania za nim bez przekonania.
W końcu, sekundę przed buntem na pokładzie, znaleźliśmy się na ogromnym placu. Wreszcie na tym, o który chodziło.
Przypuszczam, że to miejsce było naprawdę piękne przed trzęsieniem ziemi. Teraz każda budowla jest podparta i naprawiana...Smutny widok..... Obejrzeliśmy za to pokaz taneczny, który akurat odbywał się na placu, a wracając do Papa's Home przeżyliśmy lekkie zaskoczenie - schodząc z placu minęliśmy budkę z biletami wstępu. Wchodząc od innej strony (a właściwie to zygzakiem i małymi uliczkami :/ ) nie mieliśmy pojęcia, że wstęp jest płatny.
Tego samego wieczoru Lalit odwiózł nas na lotnisko. Przykro było się żegnać, tyle jeszcze rzeczy zostało do powiedzenia, tyle miejsc do zobaczenia....
I to był niestety koniec naszego pobytu w tym pięknym kraju. Więcej głupot nie popełniliśmy. W Nepalu :D Przynajmniej jak do tej pory, bo całkiem poważnie planuję tam wrócić :/ :D
Rozdział IX. Jak nie zobaczyłam zabytków w Tbilisi.
Ponieważ powrót do Polski, ze względu na prawdziwie podróżnickie bilety, miał potrwać parę dni, postanowiliśmy skorzystać z tej okazji i pozwiedzać jeszcze więcej (tak, dla PP zawsze istnieje "więcej" i "bardziej" :)
Przesiadka w Dubaju trwała tylko parę godzin, w dodatku znowu w nocy, więc zwiedzanie Dubaju sobie odpuściliśmy (poza tym, przecież największe jego atrakcje już zwiedziliśmy, więc spokojnie można już wydrapać Dubaj na mapie-zdrapce. A co! :D
Dłuższy postój czekał nas w Gruzji. Lądowaliśmy w Tbilisi, a lot do Warszawy mieliśmy z Kutaisi. Za trzy dni. Zaplanowaliśmy więc bardzo gruntowne zwiedzanie gruzińskiej stolicy. Byliśmy już w Gruzji, ale w Tbilisi tylko przejazdem, więc był to doskonały moment, żeby poznać dokładnie dorobek kulturowy tego pięknego kraju.
Samolot wylądował o 5.00 rano. Na lotnisku poczekaliśmy na pierwszy autobus i, ok. 6.00, za 50 tetri dojechaliśmy do centrum. I wtedy do nas dotarło, że chyba niepotrzebnie się tak spieszyliśmy :/ :D Zima, 6.00, prawie noc :/ Nie mamy noclegu, dorobku kulturowego też za bardzo podziwiać nie można, bo : 1. ciemno (dotyczy obiektów zewnętrznych), 2. pozamykane (dotyczy wewnętrznych ekspozycji) :/ :D Szliśmy więc sobie uliczkami i liczyliśmy na cud. I cud się zdarzył - Marcin przypomniał sobie, że "gdzieś tutaj, gdzieś tutaj" jest hostel, który oglądał na booking.com. I nie wiem, komu dziękować za "nos" naszego współtowarzysza, bo doprowadził nas dokładnie pod hostel Georgia. W dodatku w hostelu świeciła się lampa - w jednym, jedynym budynku całej dzielnicy :) Z przepraszającym wyrazem twarzy, zdecydowaliśmy się więc zapukać. Otworzył nam przemiły właściciel i, mimo wczesnej pory, dostaliśmy od ręki dwa pokoje. W sumie 120 GEL za dwie noce.
Ogrzaliśmy się, odpoczęliśmy i, gdy tylko zrobiło się jasno, pełni wiary i optymizmu, wyruszyliśmy na zwiedzanie. I wtedy wszystko zaczęło się psuć...:/ :D
Wiadomo, przed zwiedzaniem należy nabrać sił i energii. Wiedzą o tym nawet Zwykli Turyści, a co dopiero PP. Pierwsze kroki skierowaliśmy więc do miejscowej piekarni. Gdy zasiedliśmy przy stoliczku oczekując na chaczapuri, przyszła nam do głowy bardzo błyskotliwa myśl - wiadomo, piekarnia, ale to przecież Gruzja. Może wino też mają? Zapytaliśmy więc o to miłą panią w okienku, wywołując u niej, nie wiedzieć czemu, atak śmiechu. Jednak po chwili pani zdjęła ze stojącej w małej salce szafki, kamienny dzbaneczek, wyszła z nim na zaplecze i przyniosła ponownie. Tym razem wypełniony po brzegi :)
I się zaczęło. Dzbaneczek magicznie się sam napełniał, do stolika zaczęli się dosiadać panowie - bracia i kuzyni właścicielki. W końcu sama właścicielka usiadła razem z nami, zdjęła wiszący na ścianie ozdobny instrument i zaczął się koncert...Jestem niesamowicie dumna, że mogłam w nim uczestniczyć (choć trochę nie udało się nam godnie zaprezentować Polski. Na usilne żądanie gruzińskich przyjaciół zasady koncertu wyglądały tak : oni jedną piosenkę, jedną piosenkę my. Tradycyjną, ludową. I, niestety, tak jak oni śpiewali cudownie, tak my wspólnie znaliśmy tylko "Szła dzieweczka do laseczka". W dodatku z głównym tekstem : lalalalala :/ :D Właścicielka wysyłała panów do sklepu po piwo, prowadziliśmy długie rozmowy w oparach dymu papierosowego, a do piekarni co chwilę wchodziły dzieci, żeby kupić sobie bułkę do szkoły....Cudowne momenty, niesamowity klimat.....Jednak największe zaskoczenie przeżyliśmy w momencie, gdy trzeba było zapłacić. Rachunek wydał się nam podejrzanie niski...Po przejrzeniu, nie znaleźliśmy na nim wina....Gdy zwróciliśmy na to uwagę rozśpiewanej właścicielce, zaczęła ocierać z oczu łzy, aż w końcu, krztusząc się śmiechem, wyszeptała : "To jest PIEKARNIA. Tu nie ma wina. Wzięłam dzbanek i przyniosłam z domu".......
Gdy, zaskoczeni i lekko zawstydzeni, próbowaliśmy zaproponować jakąś rekompensatę, odparła dumnie : "This is Georgia".....
Dotarło do nas wtedy, co jest największym dorobkiem kulturowym tego pięknego kraju. I zwiedzaliśmy, o tak, zwiedzaliśmy. Można powiedzieć, że nawet wpadliśmy w pewnego rodzaju "ciąg zwiedzania" :D
Tak więc, oto najpiękniejsze zabytki Tbilisi :
Trzy dni. Trzy kilo do przodu :D Za to wspomnień, magicznych momentów i wzruszających chwil, nikt mi nie odbierze. Do "naszej" piekarni wpadaliśmy codziennie. Właściwie - właściwie, to nawet parę razy na dzień :D Zawsze czekał na nas stolik, dzbanek wina i przyjaciele....Magia Gruzji.
Czasami chodziliśmy też na spacery. Takie wiecie, żeby trochę pobyć na świeżym powietrzu i poprawić trawienie :/ :D
Wjechaliśmy też kolejką do pomnika Matki Gruzji (1 GEL).
Wybraliśmy się też do łaźni siarkowych. W końcu jak rozpusta, to rozpusta :D 30 GEL za wynajęcie jednej kabiny przez godzinę + 1 GEL za prześcieradło.
Zwiedziliśmy też jedno muzeum, ale to akurat nie był najlepszy pomysł :/ :D Poszedł z nami poznany w hostelu Irańczyk i trochę zepsuł mi przyjemność z oglądania ekspozycji. Po pierwsze, przy kasie okazało się, że zapomniał portfela i musiałam za niego zapłacić :/ :D A po drugie - chodząc za mną po salach ekspozycyjnych cały czas natrętnie szeptał mi do ucha : "To naaaasze...Naszeeee...Nie gruzińskie....To irańskie skarby....Naaaszeee..." :/ :D
Później już tylko pozostała nam szaleńcza jazda taksówką (138 GEL) do Kutaisi na lotnisko - przez noc i śnieżycę. Poważnie, warunki pogodowe były fatalne. Pan kierowca ocierał pot z twarzy i próbował cokolwiek zobaczyć przez szalejącą za szybą zawieruchę. Gdy o 4.00 rano zatrzymaliśmy się na lotnisku, wyglądał na poważnie zmęczonego i zestresowanego. Obiecał, że prześpi się w samochodzie i poczeka, aż zrobi się jasno i spokojnie. Mam szczerą nadzieję, że obietnicy dotrzymał.
Potem lot do Warszawy i powrót do naszego miasta. Za krótko i za mało :) Ale chyba każdy tak czuje, wracając....
Epilog finansowy
Krótkie podsumowanie kosztów :
TRANSPORT : ok. 116,31 zł (Nepal) + ok. 106 zł (Gruzja) = 222,31 zł
NOCLEGI : ok. 63,36 zł (Nepal) + ok. 54,71 zł (Gruzja) - ale w Nepalu dwie noce spędziliśmy w Papa's Home = 118,07 zł
ATRAKCJE : ok. 288,72 zł (Nepal - wliczyłam tu też wizę i zezwolenia na trekking) + ok. 24,62 zł (Gruzja) = 313,34 zł
JEDZENIE : ok. 304,36 zł (Nepal. Pamiętajmy o ogromnej ilości napitkach :D + ok. 71,12 zł (Gruzja. Jak wcześniej :D = 375,48 zł
Czyli w sumie : ok. 1029,20 zł
Dziękuję wszystkim, którzy dotrwali ze mną do końca relacji. Dziękuję za komentarze i polubienia - to naprawdę mocno motywuje do dalszego pisania.
Z okazji Nowego Roku chciałabym Wam złożyć jeszcze życzenia. Wiem, nie mam złudzeń - nie sądzę, żebyście stali się Prawdziwymi Podróżnikami na wysokim poziomie, bo to naprawdę trudne. Ale życzę Wam, żebyście w 2018 roku choć trochę zbliżyli się do tego poziomu. Mam nadzieję, że niniejszy Przewodnik pokaże Wam, do czego powinniście dążyć ;) :D :D