+1
pestycyda 14 grudnia 2017 19:18
Image

Nie myślcie jednak, że było tak idealnie :D Mieliśmy tam jedno miejsce na spółkę, a efekt kanapy "tylko dla nas" wynika z wyjątkowego zrozumienia przez Chińczyków potrzeby "selfie" - zaproponowali, że usuną się z pola widzenia na minutę, ale liczyli na rewanż :/ :D Z tym, że było ich dużo więcej, więc kolejne pół godziny spędziliśmy stojąc :/ :D

Image

Kolacja : ryż, sałatki, herbata, miód i "local wine" (już trudno. Odkryliśmy, że ta mieszanka doskonale rozgrzewała :D ) - 2050 NPR. W hostelu był nawet dodatkowo płatny internet - 100 NPR za, o ile pamiętam, pół godziny. Działał doskonale.

Żeby zdążyć na wschód słońca na Poon Hill, trzeba było wyruszyć o 5.30 rano. Wieczorem upewniliśmy się u pracowników hostelu - wschód miał być o 6.45, więc taka ilość czasu powinna nam wystarczyć (powinna :/ nie znali przecież mnie bliżej :/ :D ). Ubraliśmy wszystkie posiadane przez nas ubrania i wyruszyliśmy. Nie jest trudno trafić na szlak. Wystarczy iść za, przed i w środku chińskich turystów :/ :D Odpoczywać też trzeba z nimi, bo nie ma innej opcji - gdy zatrzymuje się kawalkada ludzi, w środku której jesteś i ty, po prostu nie masz innego wyjścia :/ :D Na szczęście (dla mnie :D ) kawalkada stawała dosyć często (gdy pan Li kończył pić gorącą herbatę z termosu, pani Song właśnie zaczynała otwierać batonik, a pan Jiang upuścił aparat :/ :D No. ) Przed samym wejściem trzeba uiścić opłatę - 50 NPR od osoby.

I, no właśnie, niestety, czasami nawet najlepszemu PP nie wszystko się udaje :D Sama jestem tym zaskoczona :D Pech chciał, jakoś się wczołgałam na sam szczyt (ale to nie do końca moja wina :D Chińczycy mnie wepchnęli :D ) i teraz, pomimo planu unikania turystycznych atrakcji, posiadam zdjęcia z chyba największej atrakcji dla typowych turystów w Himalajach :/ :D Ale nie bierzcie ze mnie w tej kwestii przykładu ;) :D

Image

Na samym szczycie znajduje się wieżyczka obserwacyjna i budka, w której można kupić gorącą herbatę (140 NPR). Z kubkiem w ręku można było zająć się zbieraniem szczęki z podłogi....

Image

Image

Image

Image

Z widocznością na Poon Hill jest różnie. Wszystko zależy od pogody. W hostelu spotkaliśmy mężczyznę, który już od tygodnia czekał, żeby zobaczyć panoramę Annapurny - codziennie wchodził na szczyt, jednak za każdym razem przejrzystość była fatalna. Podziwiam taka determinację, jednak my mieliśmy tylko jedną próbę. Nie liczyliśmy więc na za wiele...

Image

Image

Image

Zapalnie szczytów......W pełnej widoczności......

Image

Image

Image

Po prostu magia.......Rozdział VI. Jak nie zobaczyłam atrakcji w Pokharze.
(level : hard. Tylko dla zdeterminowanych).



Image

Image

Na Poon Hill można byłoby spędzić długie godziny - oglądając, napawając się, fotografując...Niestety, dwa bardzo poważne argumenty zmusiły nas do zejścia : olbrzymie zimno i fakt, że przed nami jeszcze trasa w dół - chcieliśmy zejść jak najdalej, najlepiej na noc zostać w Nayapul (o Pokharze raczej nie śmieliśmy marzyć).

Image

Zaczęliśmy więc powoli staczać się do hostelu w Ghorepani - niechętnie i co chwilę zerkając za siebie :)

Image

Dopiero teraz, gdy zrobiło się jasno, mogliśmy docenić urodę samego podejścia na Poon Hill. Warunki pogodowe były znakomite, aż nie do uwierzenia, że akurat nam się tak trafiło :) Mam szczerą nadzieję, że mężczyzna, który tydzień koczował pod szczytem, wyjątkowo nie pomyślał : "Co mi tam, pośpię sobie dziś dłużej, mam dosyć chodzenia tam i z powrotem bez efektów" :/ :)

Image

Właściwie z każdego miejsca drogi do Ghorepani można było podziwiać pasmo Annapurny. Szliśmy więc bardzo powoli, noga za nogą, przystając co drugi krok...

Image

Powiem szczerze - Poon Hill wywarło na mnie tak wielkie wrażenie, że bardzo poważnie zaczęłam rozważać, czy przypadkiem nie warto z Prawdziwego Podróżnika zdegradować się samodzielnie do poziomu Zwykłego Turysty :D Oni to maja jednak fajnie - te ich atrakcję są naprawdę imponujące :D

Image

Jednak szybko do mnie dotarło, że nic z tego :D Kto się urodził z talentem do PP, ten z tym talentem umrze, niestety :/ :D

Image

Poranek uświadomił nam również, jaki widok z okna hostelowego pokoju przegapiliśmy :/

Image

Ogrzaliśmy się chwilę w naszym hostelu i, około 9.00, byliśmy gotowi do wyruszenia w drogę powrotną. Przykro i trudno było zacząć wracać - tym bardziej, że dla większości osób Poon Hill stanowiło tylko przystanek w trekkingu do Bazy Annapurny. Nawet dla Chińskich Turystów :/ (tak. Teraz sami widzicie, jacy oni są koszmarnie denerwujący :/ :D

Image

W dół szło się łatwo i przyjemnie. Szczególnie dla mnie - okazało się, że tak, jak w chodzeniu "na" szczyt jestem beznadziejna, tak w schodzeniu "z" wręcz rewelacyjna (mam tylko nadzieję, że ta tendencja nie utrzyma się w obrębie mojej kariery zawodowej :/ :D

Image

Muszę powtórzyć raz jeszcze - przepiękne, magiczne miejsce....

Image

I znowu baśniowy las...

Image

Image

Image

Po drodze zatrzymywaliśmy się na posiłki w małych restauracyjkach. Każdy z nas maniacko trzymał się swoich ulubionych dań. Ja - zupa czosnkowa (w granicach 220 NPR), wracając, zjadłam chyba 4 :D Moi współtowarzysze natomiast mieli trochę inne upodobania kulinarne (a na podtykany pod usta czosnek reagowali...no, niezbyt pozytywnie... :D Choć tłumaczyłam im, że lepiej, żeby choć jedną zupę zjedli, bo i tak będą musieli ze mną, naczosnkowaną, spać w jednym pokoju. Nie dali się przekonać :/ :D W każdym razie ich ulubioną potrawą podczas trekkingu były....jajka na twardo (nie będę tego nawet komentować. Jak można wybierać jajka na twardo, gdy wokół tyle pysznych dań...np. zup na "cz" :/ :D Jajka na twardo upodobała sobie zwłaszcza Beata - nie liczyłam dokładnie (na zasadzie wzajemności - w końcu ona nie liczyła mi każdego ząbka czosnku :/ :D ), ale wracając zjadła ich chyba z 10.

Image

Szło się naprawdę bardzo przyjemnie. Bajkowy las pachniał świeżością, zbutwiałymi roślinami i, no dobrze, trochę czosnkiem :/ :D Dla mnie to była zdecydowanie najwspanialsza część podróży...

Image

Przez długi czas myślałam, że to jaki, tylko takie trochę wyliniałe (może strzygą im sierść w tym okresie?). Jednak trochę nie podoba mi się układ rogów i teraz sama nie wiem (mówię o tym brązowo-szarym. Nie tym w niebieskiej czapce :D )

Image

Gdy doszliśmy do Ulleri, okazało się, że mamy doskonały czas marszu. To pozwoliło nam odwiedzić miejsce, które widzieliśmy tylko z daleka, idąc w górę. Miejscową szkołę.

Image

Piękne, niesamowite momenty. Obejrzeliśmy klasy, po których oprowadzała nas pani nauczycielka z malutkim synkiem na rękach, bawiliśmy się z dziećmi, które, początkowo nieśmiałe, szybko przełamywały zawstydzenie i włączały się do wspólnych szaleństw...
W szkole można też zostawić datek na książki, pomoce naukowe itp. - w podzięce nauczyciel maluje darczyńcy bindi na czole.

Image

Dzieci w Ulleri były przecudowne. Bardzo żałowaliśmy, że nie mamy przy sobie więcej drobiazgów, które moglibyśmy im ofiarować. Aparaty do baniek mydlanych daliśmy więc nauczycielom najmłodszych klas - tak było najbardziej sprawiedliwie.

Image

W szkole spędziliśmy ponad godzinę. Moglibyśmy dużo dłużej, niestety - trzeba było ruszać dalej.

Image

Schody, które mnie tak pokiereszowały dzień wcześniej. Oglądanie ich z innej perspektywy daje dużą satysfakcję :D

Image

Marsz szedł nam nadspodziewanie dobrze. Gdy mijaliśmy kolejne wioski, dotarło do nas, że spokojnie na wieczór dojdziemy do Nayapul. Planowaliśmy zostać tam na noc, a kolejnego ranka znaleźć jakiś autobus powrotny do Pokhary.

Image

Image

Mijały kolejne godziny marszu - przepiękna sceneria i fakt, że idzie się tylko w dół, powodowały, że czas w ogóle się nie dłużył.

Image

Jednak w końcu dopadło nas przeznaczenie :/ :D Mijając jedno z zabudowań, zauważyliśmy zaparkowany przy drodze samochód. Za ogrodzeniem paru mężczyzn zasiadało właśnie do posiłku (ale na stole więcej było napojów :D No dobrze - "local wine" było :D ), a napis na aucie aż bił w oczy. Na szybie, akurat od naszej strony, naklejone były wielkie litery, układające się w wyraz : "Taxi" :D Wprawdzie do Nayapul zostało nam jakieś 3 kilometry, ale skoro spotkała nas tak niespodziewana sytuacja (lasy, kamienie, potoki i w środku tego wszystkiego stoi sobie taksówka. W dodatku panowie jeszcze nie zaczęli konsumować - gdybyśmy przyszli kilkanaście minut później, pewnie byłoby po wszystkim :D ) , to widocznie jest w tym jakiś cel, a naszym obowiązkiem jest dać losowi szansę :D
Przynajmniej zapytamy, w końcu to nas do niczego nie zobowiązuje, prawda? :D Panowie okazali się bardzo mili i, jakoś tak, zupełnie nie wiem kiedy, znaleźliśmy się w aucie gotowi do drogi :D Ale było warto - pan zadeklarował, że zawiezie nas do samej Pokhary za 4000 NPR. To było duże udogodnienie, bo oszczędzaliśmy czas. Jedna noc do przodu, w przypadku naszego naprawdę bardzo krótkiego pobytu w Nepalu, dawała szansę, że zobaczymy coś więcej. Np. samą Pokharę i jej atrakcje...:/ :D

Image

W Pokharze byliśmy ok. 20.00. Dotarliśmy do hostelu - niestety, były tylko dwuosobowe pokoje, więc wzięliśmy dwa (każdy 600 NPR). Ciepła woda, wygodne łóżko i, no dobrze, piwo :D ukołysały nas do snu. W końcu od rana planowaliśmy zwiedzać Pokharę, trzeba więc było nabrać sił.

Ranek jednak wyglądał zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażaliśmy....Koleżanka Beata oznajmiła, że bardzo źle się czuje - wyglądała niezbyt zdrowo, skarżyła się na mocny ból żołądka i, no cóż, to przecież ludzkie, nie mogła się wypróżnić. Pierwsze kroki skierowaliśmy więc do apteki. W Nepalu z lekami nie ma żadnego problemu - na prawie każdym rogu stoją punkty apteczne, gdzie, jeśli tylko wiesz, czego potrzebujesz, możesz kupić wszystko, włącznie z antybiotykami. Jednak jest pewien problem :D Nie we wszystkich aptekach porozumiesz się po angielsku, pozostaje więc mowa ciała. I teraz uruchomcie wyobraźnię i zobaczcie taką scenę : trochę brudna dziewczyna, z dużym zażenowaniem, próbuje kalamburami przekazać miłemu panu aptekarzowi, że koniecznie potrzebuje lek na zatwardzenie....:/ :D Następnie, ponieważ pan nie był jednak w kalambury zbyt dobry, pokazuje, jaki efekt po zażyciu leku chce uzyskać...:/ :D Tak. Z dźwiękami. Żeby było łatwiej zrozumieć...:/ :D Wiem. Nie musicie się do mnie przyznawać :/ :D Ale w końcu efekt został osiągnięty - pan aptekarz, ocierając z oczu łzy ze śmiechu, podał nam upragnioną buteleczkę leku. Po zażyciu Beata postanowiła zostać w hostelu i czekać, aż lek zacznie działać. My z Marcinem (i z dużymi oporami, ale Beata uznała, że sama sobie poradzi, a dobrze by było, gdyby ktoś z nas w końcu tę Pokharę jednak zwiedził) wybraliśmy się na zwiedzanie.

Image

Doszliśmy do jeziora Phewa Tal, ale cały czas dręczył nas niepokój i jakoś w pełni nie mogliśmy się skoncentrować na tym całym zwiedzaniu. I w momencie, gdy właśnie podjęliśmy decyzję, że wracamy jednak do hostelu, zadzwonił telefon Marcina. Beata. Ból się nasilił, lek nie pomógł. Do hostelu wróciliśmy biegiem. Beata wyglądała bardzo źle - nie mogła siedzieć, nie mogła leżeć. No co Wam mogę powiedzieć? Bez wdawania się w zbędne szczegóły - kamień kałowy. Decyzja mogła być tylko jedna - jedziemy do szpitala.

Wtrącenie wyjaśniające : ponieważ tej części relacji, z przyczyn wiadomych, nie mogę zilustrować odpowiednimi zdjęciami, od tej pory obraz będzie się bardzo rozmijał z treścią :D Poza tym, myślę, że takie zdjęcia wprowadzą trochę relaksu w tę straszliwą opowieść :)

Image

W pierwszym odruchu zadzwoniliśmy do ubezpieczyciela, żeby dowiedzieć się, do którego szpitala w Pokharze możemy jechać (czyli pobyt w którym szpitalu jest objęty refundacją ubezpieczenia). I bardzo szczerze odradzam Wam takie działanie. Dlaczego? Ano dlatego, że pani konsultantka, po wysłuchaniu relacji z sytuacji, powiedziała, że sprawdzi i oddzwoni. Zdążyliśmy ją tylko poprosić o "naprawdę szybkie oddzwonienie" - Beata w tym czasie coraz bardziej bladła i słabła.

Image

Taksówka była już przygotowana, pan kierowca czekał z nami tylko na adres. Wpatrywaliśmy się uparcie w telefon, tak, jakby nasze zdenerwowane spojrzenia mogły przyspieszyć połączenie. Gdy po pół godzinie (do diabła, ile może trwać sprawdzenie nazwy szpitala w komputerowej bazie???), a koleżanka prawie zwijała się z bólu na chodniku, podjęliśmy męską decyzję - wsiadamy do auta, szpital wybiera pan kierowca.

Image

Ruszyliśmy z piskiem opon. Pan zaproponował szpital, który, jak nas zapewniał, jest bardzo dobry i ma "zachodnie warunki". Szczerze - było nam wszystko jedno, byle tylko zakończyły się cierpienia Beaty.

Image

Wbiegliśmy do rejestracji z uczuciem ulgi, gdy nagle dotarło do mnie "kurczę, teraz się zaczną dodatkowe kłopoty" :/ :D Uważam, że nasz system oświaty nie spełnia do końca swojej roli :D Bo tak - na lekcjach angielskiego uczymy się wielu przydatnych,według nauczycieli, słówek, jak np. jeść, pić, policja itp. Jednak, tych najbardziej potrzebnych, nikt nie uczy (mam na myśli takie słowa jak : kał, jelito grube albo odbyt :/ :D :D Grzecznie więc poprosiłam panią w recepcji o kartkę, na której narysowałam długą rurkę (wiadomo. Jelito :D ), a w środku czarną, wstrętną kropę (też przecież jasne - kamień kałowy :D ). Dla pani jednak nie było to takie jednoznaczne :/ :D Patrzyła na nas nierozumiejącym wzrokiem. Cóż było więc robić - przeprosiłam, z rumieńcem na twarzy oznajmiłam, że niestety, znam tylko takie słowa i, szeptem, oznajmiłam pani : "shit is in the ass" :/ :/ :D :D I strasznie się tego wstydzę :/ :D

Image
(prawda, że przy tak ordynarnym momencie, takie zdjęcie doskonale uspokaja? :D

Pani, zaraz po tym, jak otarła z oczu łzy ze śmiechu (świetnie mi w tym Nepalu szło :/ Może warto rozważyć karierę komika :/ :D poinformowała nas, co musimy zrobić. Najpierw skierowała nas do recepcji. Tam należało zapłacić za wizytę prywatną (nie pamiętam dokładnie, ale chyba coś koło 100 zł) i z potwierdzeniem wpłaty udać się pod gabinet lekarski.

Image

Pan doktor przyjął nas natychmiastowo (weszłam do gabinetu w roli tłumacza i jako obserwator - Beata nie byłaby w stanie sprawdzać, czy są zachowane standardy higieny. W tym momencie ból osiągnął chyba apogeum). Wprawdzie nasza znajomość nie zaczęła się zbyt dobrze (gdy pan doktor zaproponował Beacie, żeby usiadła, zupełnie spontanicznie opowiedziała : nie mogę :/ :D , a następnie tym razem my się popłakałyśmy - ze śmiechu :D Na szczęście w gabinecie znajdowała się profesjonalna plansza przedstawiająca ludzkie wnętrzności, więc oszczędziłam lekarzowi rysunków poskręcanych rurek i brzydkich wyrazów :D

Image

Zarówno pan doktor, jak i cały gabinet był naprawdę profesjonalny - doskonały angielski i perfekcyjna czystość. Po wysłuchaniu historii, zadał Beatce bardzo znaczące pytanie - czy, przypadkiem, nie jadła ostatnio .....jajek (ekhm, ekhm...:/ :D Za przepierzeniem usunął kłopotliwy kamień i, przy okazji, wytłumaczył nam, w jaki sposób dochodzi do jego powstawania. Za dużo mięsa, za dużo jajek (no to, to akurat zdecydowanie. A mówiłam - jedzcie czosnek :D ), za dużo chodzenia (bo wtedy masa kałowa się ubija) i za mało wody. Zalecane - dużo zielonych, liściastych warzyw. Zaakceptował zakupione przez nas lekarstwo, wypisał receptę na jeszcze jedno, a my, z wdzięczności, chciałyśmy całować go po rękach.

Image

Gdy wyszliśmy ze szpitala, zaczęło się robić ciemno. Nie szkodzi, i tak wszyscy byliśmy zadowoleni - Beata, bo ból wreszcie się skończył. My - bo skończyło się uczucie strachu o koleżankę i bezsilności. I wtedy właśnie zadzwonił telefon. Pani z ubezpieczenia.

Image

Bardzo mnie to ucieszyło, bo od momentu, gdy Beata została uratowana, strasznie się nastawiałam na tę rozmowę, więc byłam doskonale przygotowana. I gdy zdziwiona pani zapytała, czy może rozmawiać z właścicielką ubezpieczenia, odpowiedziałam : Nie. Leży na stole operacyjnym. Wiem. Poniżej poziomu. Ale gdy później pani powiedziała, że możemy jechać właśnie do szpitala, w którym byliśmy, a na pytanie, czemu tak długo trwało sprawdzanie, oznajmiła : Długo? My mamy na to 5 godzin :/ uznałam, że naprawdę się jej należy.


Dodaj Komentarz

Komentarze (13)

zzeke 18 grudnia 2017 10:54 Odpowiedz
Znakomita większość PP zostaje "zwykłymi" turystami natychmiast,gdy zaczyna ich być na to stać:-) Miło się czytało w poniedziałkowe przedpołudnie:-)
pestycyda 18 grudnia 2017 22:39 Odpowiedz
@zzeke, tu nie chodzi o pieniądze ;) tu chodzi o + 1000 do wizerunku :D i o podziw, sławę itp. ;)Poza tym, nawet gdybym zarabiała nie wiem jak wysoką kwotę, to i tak nigdy nie przestanę być PP :/ :D Nie pozwolą mi na to liczne talenty, m.in. talent do błądzenia, mylenia i przypadkowego unikania typowych atrakcji (patrz : podstawowa i główna zasada PP ;) i nienegocjowalność ;) :DPozdrawiam :)
tiktak 24 grudnia 2017 10:56 Odpowiedz
Ale fajna relacja!To znaczy - Ciekawa (specjalnie piszę przez duże C), Świetnie Napisana, Pogodna itd.Do tej kwalifikacji: "PP" tylko niestety muszę się przyczepić. :cry: Raczej bym tu widział: "ZZ" albo "WW".Jedną z głównych cech "PP" jest narzekanie na nadobecność "TT" a tego brakuje. :) PozdrawiamTomek(*)TT - Typowy TurystaWW - Wesoły WłóczykijZZ - Zawzięty Zdobywca
pestycyda 25 grudnia 2017 16:39 Odpowiedz
:D @TikTak, wspaniała kwalifikacja :D Zwłaszcza adekwatna dla mnie wydaje się być "zawziętość" u ZZ :D Tak. Ten wyraz znakomicie oddaje moje podejście do podróży :D Nic się nie udaje, jednak cały czas z zawziętością (o. albo "upartość" :D ) próbuję dalej :D Zwróć uwagę, że na razie ciężko narzekać na nadobecność TT, bo przecież świetnie nam idzie unikanie miejsc, w których najczęściej się znajdują :D Natomiast mogę Ci obiecać, że w końcu będzie narzekanie, z tym że na CT (Chińskiego Turystę) :/ :DPozdrawiam :)
bozenak 27 grudnia 2017 20:23 Odpowiedz
relacja jak zawsze
tiktak 29 grudnia 2017 11:10 Odpowiedz
Pięć godzin to i tak super, nie wiem zupełnie dlaczego narzekacie.My przed wyjazdem do Nepalu zarejestrowaliśmy się w rekomendowanym przez MSZ systemie Odyseusz.I tak się złożyło, że dopadło nas trzęsienie ziemi.Zadzwoniliśmy do Odyseusza, żeby się poradzić, co się robi, kiedy hotel się zawalił, na lotnisko wejść się nie da,bo żołnierze straszą karabinami a drogi dojazdowe do Kathmandu są nieprzejezdne.Elektryczna sekretarka kazała nam zostawić swój numer i powiedziała, że jak ktoś do pracy przyjdzie, to zatelefonuje.W maju będą już trzy lata, jak czekamy ...
gadekk 29 grudnia 2017 21:38 Odpowiedz
@pestycyda, dobro wraca ;) A za zdjęcia z Poon Hill jestem gotowy polecieć do Nepalu choćby i na przedłużony weekend... Magia! :D
sranda 31 grudnia 2017 09:08 Odpowiedz
@pestycyda Powinnaś wydać jakąś książkę ze wspomnieniami z wypraw, bo każda Twoja relacja to mistrzostwo świata. :)Gdybyś założyła zbiórkę na jakiejś platformie crowdfundingowej, sam chętnie coś dorzucę do wymaganej kwoty.
marcant 1 stycznia 2018 19:01 Odpowiedz
Świetna relacja. Dziękuję za to, że zabrałaś mnie na tę wyjątkową wyprawę ?.
bozenak 3 stycznia 2018 17:38 Odpowiedz
:D :D ;) ;) Jesteście niesamowici :lol: Gdzie następna wyprawa. Jeżeli można coś wplacić na Nepalskie dzieci to daj znać.
dubaj1910 3 stycznia 2018 19:51 Odpowiedz
Świetny styl opowieści - brawo! 8-)
lavarsovienne 3 stycznia 2018 19:55 Odpowiedz
Mnie to Gruzją zachęciłaś :D Takie wyprawy to ja lubię;-) :D
pestycyda 7 stycznia 2018 14:00 Odpowiedz
@bozenak, pieniądze są cały czas potrzebne. Raz w roku robimy większa akcję charytatywną - link do informacji o zeszłorocznej znajdziesz w mojej stopce (tak to się chyba nazywa? :) Można też wpłacić indywidualnie (wklejam link do strony Papa's Home na Facebooku. Nie wiem, czy to dozwolone - jeśli nie, to przepraszam) https://www.facebook.com/papaschildrenhome/ Tam jest możliwość dokonania przelewu.@marcant, @dubaj1910, @LaVarsovienne - bardzo Wam dziękuję za tak miłe słowa :* Pozdrawiam serdecznie :)